Było trzech braci...
Około 1910 roku dwaj młodzi bracia
Antoni i Franciszek wracają z Warszawy, gdzie ciężko pracowali,
jeden zajmując się księgowością w dużej firmie, drugi pracując
przy produkcji win i kupują plac utwardzony od dziedzica i włókę
ziemi. Trzeci brat wyjechał do Brazylii.
Pradziadek Antoni |
Na przełomie wieku jeden z pobliskich
dziedziców zaczął chorować na dość poważną chorobę , z którą nasi rodzimi lekarze nie mogli sobie poradzić, pomimo niejednej
bytności szlachcica w naszych sanatoriach
i lecznicach. Zmuszony był
odsprzedać swój majątek państwu, a za uzyskane pieniądze wraz ze
swoją rodziną wyjechał do Szwajcarii, by tam zdrowia stan
poprawić. Pradziadek dowiedziawszy się o wystawieniu na sprzedaż owych ziem, postanowił swoje oszczędności
zainwestować w kupno ich części. Namówił też brata, by razem
opuścili Warszawę, bo czas zaczynał się niespokojny. Kryzys
dawał się we znaki i manifestacje na ulicach stolicy nie wróżyły
nic dobrego.
Wyjechali jeden po 16 latach pracy, drugi po 17 latach pracy w stolicy. Kupili wspominaną włókę najlepszej ziemi w
najlepszym miejscu z daleka od sąsiedztw.
Bracia najpierw wybudowali tutaj swój
dom, wydobywając własnoręcznie glinę, którą później wypalali
w
piecu, aby uzyskać piękne czerwone cegły. Tak powstał dom
mieszkalny na podmurówce kamiennej
z trzema izbami korytarzem z
piecem chlebowym oraz małą sienią.
Do wybudowanego domu potrzebna była
para rąk kobiecych, no i Pradziadek znalazł je we wsi nieopodal.
W
roku 1913 urodziło się już pierwsze dziecko w tym domu. W
międzyczasie powstała obora ze stajnią na cztery konie i duża
stodoła z gliny układanej widłami pomieszanej ze słomą żytnią,
a narożniki stanowiły słupy z cegły czerwonej jako nośniki ścian
i dachu pokrytego strzechą. Budynek gospodarczy z jedną ścianą
kamienną i dachówką betonową powstał jak babcia Apolonia miała
już 16 lat.
Pradziadkowie byli samowystarczalni w
dosłownym tego słowa znaczeniu. Siali zboże, zbierali, mielili
własnymi żarnami napędzanymi przez tzw. „maneż”, uruchamiany
siłą pociągową koni. Wypiekali z tej mąki własny chleb. Mieli
też drób, krowy a od nich mleko i świnie. Na
własne potrzeby były też ule, które służyły nie tylko do
produkcji miodu z pasieki, lecz przede wszystkim, ich pracowite mieszkanki zapylały wszelki kwiatostan w przepięknym sadzie ze śliwami węgierkami z
jabłoniami – kosztelami, jaśniepańskimi, malinówkami,
papierówkami, renetami złotą i szarą, koksą, antonówkami i
jeszcze kilkoma gatunkami, gruszami słodkimi od samego patrzenia na
dojrzałe owoce ślina ciekła, po renklody, krzewy porzeczek,
agrestów, malin.
Z tego sadu pozostały 4 stare drzewa
jabłoni, kilka odrosłych śliw i grusza która zdziczała. Szkoda,
że nie był odnawiany sad, bo dbając o te kilka drzew mamy jabłek
do syta.
Z drzewostanu pozostały też dumnie
patrzące w niebo szumiące starymi melodiami z dawnych lat
i osłaniające ogród od północnej
strony graby. Od drogi posesja oddzielona jest wiekowym żywopłotem
z głogu.
Tu historię zakończę, ponieważ liczę, jak my wszystkie, że wreszcie zima odejdzie i można się będzie zająć ogrodem.
Za opisanie tej historii w dzisiejszym poście, dziękuję Mężowi :).
Skoro podziękowania, to jeszcze jedne : bardzo dziękuję za miłe przyjęcie przez Blogowiczki
i Blogowiczów w tej naszej blogowej braci ,za miłe komentarze i odwiedziny.
Piękna opowieść i już wiem dlaczego
OdpowiedzUsuńtaka nazwa Twojego pięknego, inspirującego Bloga,
pozdrawiam Moniko,
podziwiam,
podziwiam.