czwartek, 4 kwietnia 2013

Historia jak każda inna, no może jakich wiele.



Było trzech braci...
Około 1910 roku dwaj młodzi bracia Antoni i Franciszek wracają z Warszawy, gdzie ciężko pracowali, jeden zajmując się księgowością w dużej firmie, drugi pracując przy produkcji win i kupują plac utwardzony od dziedzica i włókę ziemi. Trzeci brat wyjechał do Brazylii.

Pradziadek Antoni

Na przełomie wieku jeden z pobliskich dziedziców zaczął chorować na dość poważną chorobę , z którą nasi rodzimi lekarze nie mogli sobie poradzić, pomimo niejednej bytności szlachcica w naszych sanatoriach 
i lecznicach. Zmuszony był odsprzedać swój majątek państwu, a za uzyskane pieniądze wraz ze swoją rodziną wyjechał do Szwajcarii, by tam zdrowia stan poprawić. Pradziadek dowiedziawszy się o wystawieniu na sprzedaż owych ziem, postanowił swoje oszczędności zainwestować w kupno ich części. Namówił też brata, by razem opuścili Warszawę, bo czas zaczynał się niespokojny. Kryzys dawał się we znaki i manifestacje na ulicach stolicy nie wróżyły nic dobrego.
Wyjechali jeden po 16 latach pracy, drugi po 17 latach pracy w stolicy. Kupili wspominaną włókę najlepszej ziemi w najlepszym miejscu z daleka od sąsiedztw.
Bracia najpierw wybudowali tutaj swój dom, wydobywając własnoręcznie glinę, którą później wypalali 
w piecu, aby uzyskać piękne czerwone cegły. Tak powstał dom mieszkalny na podmurówce kamiennej 
z trzema izbami korytarzem z piecem chlebowym oraz małą sienią.



Do wybudowanego domu potrzebna była para rąk kobiecych, no i Pradziadek znalazł je we wsi nieopodal.
W roku 1913 urodziło się już pierwsze dziecko w tym domu. W międzyczasie powstała obora ze stajnią na cztery konie i duża stodoła z gliny układanej widłami pomieszanej ze słomą żytnią, a narożniki stanowiły słupy z cegły czerwonej jako nośniki ścian i dachu pokrytego strzechą. Budynek gospodarczy z jedną ścianą kamienną i dachówką betonową powstał jak babcia Apolonia miała już 16 lat.
Pradziadkowie byli samowystarczalni w dosłownym tego słowa znaczeniu. Siali zboże, zbierali, mielili własnymi żarnami napędzanymi przez tzw. „maneż”, uruchamiany siłą pociągową koni. Wypiekali z tej mąki własny chleb. Mieli też drób, krowy a od nich mleko i świnie. Na własne potrzeby były też ule, które służyły nie tylko do produkcji miodu z pasieki, lecz przede wszystkim, ich pracowite mieszkanki zapylały wszelki kwiatostan w przepięknym sadzie ze śliwami węgierkami z jabłoniami – kosztelami, jaśniepańskimi, malinówkami, papierówkami, renetami złotą i szarą, koksą, antonówkami i jeszcze kilkoma gatunkami, gruszami słodkimi od samego patrzenia na dojrzałe owoce ślina ciekła, po renklody, krzewy porzeczek, agrestów, malin.
Z tego sadu pozostały 4 stare drzewa jabłoni, kilka odrosłych śliw i grusza która zdziczała. Szkoda, że nie był odnawiany sad, bo dbając o te kilka drzew mamy jabłek do syta.



Z drzewostanu pozostały też dumnie patrzące w niebo szumiące starymi melodiami z dawnych lat
i osłaniające ogród od północnej strony graby. Od drogi posesja oddzielona jest wiekowym żywopłotem 
z głogu.
Tu historię zakończę, ponieważ liczę, jak my wszystkie, że wreszcie zima odejdzie i można się będzie zająć ogrodem.
Za opisanie tej historii w dzisiejszym poście, dziękuję Mężowi :).
Skoro podziękowania, to jeszcze jedne :  bardzo dziękuję za miłe przyjęcie przez Blogowiczki 
i Blogowiczów w tej naszej blogowej braci ,za  miłe komentarze i odwiedziny. 


1 komentarz:

  1. Piękna opowieść i już wiem dlaczego
    taka nazwa Twojego pięknego, inspirującego Bloga,
    pozdrawiam Moniko,
    podziwiam,
    podziwiam.

    OdpowiedzUsuń